Wiek, Nr 83 z 5(17).04.1874, s. 2 - 3
Korespondencya „Wieku”
Częstochowa, 3 kwietnia 1874 r.
( Dokończenie, - patrz Nr 82).
Położenie miasta, rozwleczonego na sporej przestrzeni, jest bardzo zdrowe, ku czemu przyczynia się wielce panujący tu prawie ciągle silny przewiew wiatru, co wprawdzie zasypuje nam oczy kurzem w alei, ale za to wybornie odświeża powietrze. Wyjątek stanowi tylko ścieśnione i brudne Stare miasto, obywatelstwo którego gorliwie stara się o to, by jak najskuteczniej zanieczyścić to świeże powietrze, jakiego nam przyroda nie szczędzi. Epidemia zwykle mijała Częstochowę, i zeszłego roku, pomimo że się przed nami i za nami srożyła aż do połowy Sierpnia była na nas łaskawą, dopóki kompanie pobożnych, zdążające na odpust Wniebowzięcia, nie przyniosły zarazy. Przez przeciąg miesięcznej u nas bytności, zabrała ona około 160 ludzi, wszystko prawie biedniejszych, którzy o higienicznych przepisach niewiele myślą; a nieraz zachowywać ich nie są w stanie. Wszelkie choroby najchętniej przesiadują w Starym mieście, gdzie w istocie wszystko przygotowane na ich przyjęcie; najenergiczniejszy przymus i dozór policyjny nie może być niczem innem, tylko półśrodkiem, i trzebaby chyba jakiego Herkulesowego czynu w tej prawdziwej stajni Augiasza. Pod naciskiem, podwórza oczyścić się mogą dość znośnie, ale dzięki wylewaniu pomyjów bez wyboru miejsca i innym podobnego rodzaju przyzwyczajeniom, dawny stan wraca za jaką godzinkę; z lubym nieporządkiem i nieczystością mieszkańcy na żaden sposób rozstać się nie mogą. Zresztą kto choć raz wstąpił do jednej z tych izb żydowskich, gdzie okno nie otwiera się ni zimą ni latem, gdzie zamiatanie nie codzień się odbywa, a mycie chyba przed wielkiem świętem, ten przyjdzie do przekonania, że trzebaby się włamywać do każdego takiego mieszkania prywatnego, by położyć koniec owej bezwiednej, ale zaiste starannej hodowli miazmatów, niemniej starannej, jak gdzieindziej hodowla pszczół lub jedwabników.
Zresztą po co ci panowie mają zaprzątać sobie głowy, gdzie każdy zakątek na co innego potrzebny, jakiemiś przepisami higieny, jakąś czystością, porządkiem i innemi przesadzonemi wymaganiami zdrowia publicznego? Gdy epidemijka zacznie się do ich dzielnicy dobierać i pokaże, iż z nią nie ma żartu, mają oni na nią radykalny, niemylny sposób; wypędzają cholerę w jej własnej osobie. Tak jest, wypędzają publicznie, mit grossem Scandal. Ku temu celowi skojarzono u nas małżeństwo jakiegoś biedaka i niedołęgi, szewca z profesyi z równie bogatą, żwawą i powabną kucharką, wyposażywszy ich 300 zł. p. gotówką, ze składek zebraną. Czyn ten ma być ofiarą błagalną i ekspijacyą za grzechy, zapewne za samolubstwo i zbytnią miłość mamony. Główną treść obchodu stanowi zakończenie, będące obrzędem wypędzania cholery. Czytelniku, widziałeś zapewne hece końskie, kankan w pięknej Helenie, sztuki magiczne zagranicznych geniuszów, nie lepsze ale zawsze droższe od geclowskich, i wiele tym podobnych pięknych i ciekawych widowisk; aleś pewno nie widział tak oryginalnego i pociesznego jak to, któregośmy byli świadkami. Na dość dobrej szkapie siedział rosły żyd, okryty białem prześcieradłem, w masce, w kapeluszu karawaniarze po napoleońsku, z kosą drewnianą w ręku. Była to cholera. Za nią paradował na bardziej już kościstym rosynancie również zamaskowany rycerz, ze sztucznym garbem, w łapserdaku, starożydowskiej spiczastej czapce z futrzaną oblamką, z nahajką w ręku, i pędził przed sobą nienawistne widmo, w czem mu dopomagała chmara większych i mniejszych niedorostków, z krzykami urągania obskakujących uosobioną chorobę. Jakkolwiek pogromca epidemii, rodzony braciszek widać kawalerzysty z krwi i ducha z „Kuryera Świątecznego”, siedział nie już po łacinie, ale po hebrajsku na koniu, który choć chudy i wynędzniały, niecierpliwił się i jeźdźca zrzucić usiłował – i jakkolwiek chmary ścigających za każdym machnięciem kosy na sto kroków odskakiwały, przewracając się nawzajem; z tem wszystkiem cholera umykała dość żwawo, przebiegając kolejno wszystkie ulice, zamieszkane przez współwyznawców. Pochód cały zmierzał ku mostowi, za którym rozpoczyna się dzielnica, gdzie wyznawca Mojżesza jest wyjątkiem, i ta okoliczność obudziła podejrzenie w chrześcijanach. Gromadka tychże, przypatrująca się kawalkadzie, zrozumiała że ten kierunek ma oznaczać symboliczne odkomenderowanie cholerki na wyłączny użytek chrześcijan, a podobno ktoś z uczestniczących w taki sposób ją objaśnił – dość że nie bardzo mile żart przyjęła; przyszło do bójki, samej cholerze coś się oberwało, i byłaby może powtórzyła się scena ze średniowiecznych kronik, ale interwencya policyi przypomniała, że to już wiek XIX-ty. W kilka dni potem zmieniła się jakoś pogoda, temperatura się obniżyła, wiaterki dmuchnęły trochę energiczniej i epidemia osłabła, a potem całkiem ustała. Komitet urządzający uroczystość tryumfował i dziewięć dziesiątych starozakonnej ludności miasta nadaremnie by kto chciał przekonywać, że to wpływy atmosferyczne, a nie bat garbatego żyda, dokazały cudu.
Dziwna rzecz, iż lud z pojęciami monoteistycznymi wpadł w tak grube przesądy. Zapewne oddziałały nań wierzenia ludów europejskich, które mimo chrześcijaństwa, zachowały sobie dawne miejsce bóstwa, obtarłszy tylko trochę boską pozłotą.
Że nasz lud uosabia sobie każdą klęskę, nic dziwnego – miał on w swojej mitologii całe grono ucieleśnionych choróbek, które wraz z zimą, mrozem, wiatrami i śmiercią siedziały w piekle i stamtąd wyłaziły na świat boży. Naturalna rzecz, zapoznawszy się z cholerą, policzył i ją do tego szanownego grona, ale że tę znajomość zawarto już w XIX wieku, więc i ucieleśnienie jej musi mieć nowoczesne znamiona. Według ludu prostego (a i mieszczaństwo po trosze się na to zgadza), cholera wygląda jak każdy gentleman lepszego towarzystwa, lubi podróżować incognito to koleją, to, pocztą, to najętą wreszcie furmanką. Odróżnić ją od śmiertelników trudno, ale że przyjeżdża z zagranicy, zdradzi się czasem jakimś obcym szczegółem stroju. Nieraz też ludzie, oryginalnie się ubierający, doznawali przykrości z powodu, że wpadli w podejrzenie o tożsamość z nienawistną wiedźmą. Tak opowiadają tutaj o wypadku, jaki się niedawno zdarzył w Piotrkowskiem pewnemu stroicielowi fortepianów. Si vabula vera, przejeżdżał on wieczorem na białym koniu przez wieś, którą epidemia nawiedziła; biały kapelusz i jasne okrycie dawały mu pozór jakiegoś widma. Na ten widok dzieci i kobiety z krzykiem pouciekały do chat, ale mężczyźni odważniejsi, sądząc, że się zdobywają na czyn heroiczny, jak ów Rusin, co powietrze chciał utopić, lub szlachcic, który uciął rękę morowej dziewicy, puścili się za nieborakiem w pogoń. Że dościgniętego musieli porządnie poturbować, rozumie się samo przez się; niedarmo mawiał pewien burmistrz: „Boże broń mię od chłopskiej ręki i żydowskiej głowy”.